Praca w naszym gospodarstwie
W miarę jak przybywało mi lat, oprócz nauki w szkole przybywało mi zajęć domowych i tak pasanie gęsi, później krów, a jeszcze później wyręczałem brata przy bronowaniu.
Przy paszeniu gęsi i krów zawsze ten czas wykorzystywałem na naukę polskiego i historii polskiej, a podręczniki wypożyczała mi nauczycielka. W tym czasie moja siostra Katarzyna ukończyła 16 lat [Katarzyna urodziła się ok. roku 1888, 16 lat miała więc około roku 1904, gdy Władysław miał lat 3. Historia dzieje się raczej po śmierci ojca Władysława i Katarzyny, a wiec po marcu 1904], matka powiedziała jej "umiesz czytać, pisać i gotować, czas ci pójść za mąż". Siostra była lubiana przez otoczenie i miała wielu starających się o jej rękę z pośród młodzieży miejskiej i wiejskiej. W owym zasie istniał zwyczaj na wsi, że wybór małżonka należał do rodziców i tak zwanych swatów.
Pewnego dnia przyjechał do nas młodzieniec z rodzicami nazwiskiem Urban ze wsi Buszkowice, z którym siostra zapoznała się w czasie bytności na nabożeństwie [Buszkowice należały do parafii Ptkanów]. Młodzieniec ten był jedynakiem, miał ukończoną szkołę podstawową, a jego rodzice posiadali 60 ha gospodarstwo rolne. Był przystojny i siostrze się podobał.
Kiedy rodzice młodego i moja matka zaczęli rozmawiać ze sobą - siostra z młodym wyszła do ogrodu. Matka wysłała mnie po swojego wuja zamieszkałego w sąsiedztwie, bowiem wyraźnie było widać, że matka czuła się skrępowana i unikała rozmowy ze starym Urbanem. Po przyjściu wuja Borka [prawdopodobnie chodzi o Augustyna Borka (1850-1918), męża Marianny Soi, siostry ojca Władysława] i przywitaniu się z Urbanem rozpoczęła się rozmowa na dobre.
Urban mówił: dlaczego pani nie ma chęci wydania swojej córki za mojego syna, choć widać, że oboje mają się ku sobie? Ja cały majątek przekazuję synowi i od pani żadnego posagu nie potrzebuję, a chcę tylko pani zgodę. Matka nadal milczała i nie wyrażała ani zgody, ani sprzeciwu. Wtedy Urban oświadczył - widzę, że pani mnie się boi i daję najświętsze słowo, że nie będę się mścił, jeśli Pani odmówi ręki córki dla syna, lecz proszę podać całą prawdziwą przyczynę. Wobec danego słowa matka odpowiedziała w kilu zdaniach. Nic dla mojej córki nie pragnę tylko tego, aby była szczęśliwa. Nie mam nic do Pana, ani do syna. W całej parafji wszyscy mówią, że Buszkowice to wieś złodziejska a przewodzi wszystkim Pan. Nasza wiara zabrania kradzieży, a ja wychowuję dzieci do uszanowania tego co jest cudzą własnością. Dał mi Pan słowo, że się mścił nie będzie, a przysięgam, że o naszej rozmowie nikt się nie dowie ani ode mnie, ani od moich dzieci. Urban z szacunkiem ucałował rękę mojej matki i podziękował za szczerą wypowiedź. Na odjezdnym oświadczył, że będzie się modlił, aby matka uwierzyła, że on już zerwał z kradzieżą i dokąd siostra nie wyjdzie za mąż do tej pory syn pozostanie w stanie kawalerskim.
Po odjeździe Urbanów i wyjściu wuja matka zebrała nas wszystkich i kazała nam przysięgnąć na pamięć ojca, że nikomu nie powiemy po co Urban przyjeżdżał z synem.
W dwa miesiące potem siostrę zapoznał brat Franciszek z pracownikiem F-ki Porcelany Ćmielów Józefem Kwaśniakiem, za którego wyszła za mąż. [Franciszek Soja, ur. 1892, zm. 1920. Józef Kwaśniak, ur. ok 1882 w Woli Grójeckiej, zm. 1922. Ślub Katarzyny i Józefa: 10 października 1906 r.] Brat Franciszek również się ożenił z Marią Walerowicz [ur. 1892 w Ćmielowie. Ślub z Franciszkiem w 1913 roku. Walerowicz miała na nazwisko babka macierzysta Władysława i Franciszka]. i oboje zamieszkali w Ćmielowie.
W niespełna rok od czasu bytności Urbana w naszym domu,w dniu odpustu na Św. Idziego [prawdopodobnie 1 września] w kościele w Ptkanowie zebrało się przed kościołem dużo ludzi, było gwarno i ochoczo, a na odpuście był również Urban ze swoją wsią i mój wuj Borek. Wuj Borek był w jednej grupie, a Urban w drugiej. W czasie rozmowy z przyjaciółmi wuj Borek mówił patrzcie tam jest Urban ze swoimi bogaty niedostępny, a jednak moja szwagierka wdowa wolała wydać córkę za biednego, niż za jego syna bogatego, a wiecie dlaczego, bo uczciwość jest więcej warta niż wszystkie majątki na świecie.
Zasłyszał tę rozmowę jeden z przyjaciół Urbana i doniósł mu o tem. Urban wziął ze sobą dwóch przyjaciół i podszedł do wuja, i oświadczył mu. W obecności świadków oświadczam Ci, że dlatego, że wyjawiłeś publicznie tajemnice rodziny uczciwej - radzę Ci pilnuj się, bo nie będzież miał ani wozu, ani koni, ani świń, ani krów.
Od tej pory wuj z dwoma synami [prawdopodobnie chodzi o Jana Borka (ok. 1876-1944) i Stanisława Borka (1890-1977)] przez całe noce pilnowali swojego gospodarstwa przez pięć miesięcy. Pod koniec stycznia w czasie mrożnej zimy wuj z całą rodziną zasnął po nieprzespanych nocach. Rano budzi się, a w oborze nie ma: 2 koni, 3 krów, 2 cieląt, 2 świń, 1 wozu i 1 pary sań. Złodzieje dla zatarcia śladów na śniegu uwiązali choinkę u sani, która miała zacierać ślad, a rzeczywistości przez całą drogę wiadomo było, że choinka nie zaciera śladu, a wskazuje dokąd skradziony inwentarz zawieziono. Ślad prowadził do stodoły Urbana w Buszkowicach. O fakcie kradzieży wuj Borek zawiadomił żandarmerię i o tem, że ślad prowadził do stodoły Urbana w Buszkowicach. Żandarmeria prowadziła śledztwo przez trzy miesiące, a następnie zawiadomiono wuja, że wobec nie znalezienia skradzionego inwentarza Urban jest niewinny kradzieży, a jeżeli wuj Borek nadal będzie posądzał o kradzież Urbana, to mu wytoczą sprawę jako buntowszczykowi i ześlą do na Sybir. Wobec tak postawionej sprawy przez żandarmów wuj Borek musiał przeprosić Urbana. Zaraz po kradzieży w całej parafji mówiono, że żandarmeria jeszcze przed kradzieżą wiedziała, kiedy nastąpi kradzież i co zostanie skradzione. Od tej pory cała okolica żyła pod strachem, że gospodarstwa łatwo mogą być okradzione przy pomocy żandarmerii.
Matka postanowiła całe gospodarstwo zapisać najstarszemu bratu Janowi [Jan Soja ur. ok 1883], a brat zobowiązał się spłacić należną część pozostałemu rodzeństwu, to jest siostrze Marii Kowalskiej [żona Wawrzyńca], Katarzynie Kwaśniak [żona Józefa], bratu Franciszkowi i mnie Władysławowi. Matkę zobowiązał się utrzymać do końca jej żucia. Na naradzie rodzinnej oszacowano gospodarstwo, a przypadającą część na każdego postanowiono obniżyć do 1/4 części, a to z uwagi na to, że ja byłem małoletni i brat był zobowiązany utrzymywać mnie do dojścia do pełnoletności. Należną część każdy otrzymał od brata po jego ożenieniu się [w roku 1909 z Agnieszką Soboń] w sumę 500 rubli a moja część obciążała hipotekę gospodarstwa do czasu mojej pełnoletności.
Brat ożenił się z panną Agnieszką Soboń we wsi Kornacice. Ślub brata odbył się w parafii Ptkanów. Wesele trwało trzy dni. Goście weselni bawili się w dwóch domach w Podolu i w Kornacicach. Spotkanie gości dwóch domów nastąpiło w kościele w Ptkanowie. Po ślubie część gości z moją matką i muzyką powróciła do naszego domu, a druga część z orkiestrą odjechała do Kornacic. W drugim dniu wesela brat z żoną i drużbami, na czele z orkiestrą przyjechali do Podola i bawili się do końca trzeciego dnia. Powitanie przybyłych odbyło się w uroczystym nastroju. Wozy zatrzymały się u podnóża góry. Goście przy dźwiękach orkiestry ustawili się parami i na czele pary młodych udali się pieszą pod nasz dom. Tu wyszła matka z gośćmi weselnymi z tacą na której znajdował się chleb i sól i powitała młodą parę, oraz przybyłych gości. Powitałem brata również i ja wręczając mu dwadzieścia rubli, które jako podarunek dla mnie dał mi mój chrzestny ojciec [Władysława do chrztu trzymali Wojciech Zdyb i Marianna Małowielka, świadkowali także Piotr Wypych i Franciszek Moroń] w czasie przyjazdu na ślub brata. Ten mój odruch miłości braterskiej jedni chwalili, a drudzy mówili - pytanie, czy brat jemu da jak będzie w potrzebie. Mimo tego, że stare nasze mieszkanie, składające się z kuchni i pokoju było dość obszerne - pękało w szwach, wszyscy goście ledwo się pomieścili przy stołach specjalnie na ten czas zrobionych. Sstoły był z desek heblowanych ułożonych na stojakach, a w miejsce krzeseł były ławy. Młodzież wraz z orkiestrą ulokowała się na ławach przy placu przeznaczonym do tańca.
Ogółem w trzecim dniu wesela było ponad sto osób.
Przygotowania do wesela trwały około dwóch tygodni. W jednym tygodniu został zabity duży wieprz i jałówka, a następnie wyrobiono kiełbasy i szynki. Szynki i kiełbasy wędziły się w dwu beczkach. Wędzenie powierzono mnie. Beczki bez dna z wędliną nastawione były na rżniętych do kantu kamieniach w ogrodzie. Moim zadaniem było palić pod beczkami ogniska tak, aby się nie wydobywał płomień. W chwili kiedy ukazywał się ogień, zasypywałem go igliwem z jałowca, a do wędzenia było drzewo dębowe. W ten sposób uwędzone wędliny miały przyjemny zapach, a kiełbasy można było jeść już po uwędzeniu.
Jeszcze muszę wspomnieć o pierwszym dniu ślubu, to jest o początku wesela. W dzień ślubu już od wczesnych godzin przyśli do nas drużbowie i przyjechała orkiestra, a po spożyciu śniadania z moją matką i chrzestnym ojcem brata [niestety nie mamy metryki chrztu Jana, więc nie wiemy, kto tym chrzestnym był], oraz panem młodym pojechali do Kornacic na czterech furmankach. W naszym domu zebrali się goście weselni i w orszaku, nie wiem dlaczego ale większość płakała i ja również z nimi.
Po przyjęciu przez siebie gospodarstwa, brat postanowił rozbudować budynki. Dom mieszkalny z ogrodu przeniósł do ulicy, a w miejscu starego domu postawił okazałą stodołę z narożnymi filarami. Między stodołą a domem mieszkalnym pobudował spichlerz i stajnie murowane z kamienia ciosanego, a po stronie przeciwnej wybudował wozownie.
Przebudowę budynków prowadził przedsiębiorca z materiałów dostarczonych przez brata, to jest: kamień, piasek, wapno, deski i drzewo budowlane. Przy budowie wszelką pomoc zobowiązał się dostarczyć brat. Do moich obowiązków było donoszenie kamieni, urabianie i donoszenie wapna dla murarzy. Przedsiębiorca chwalił moją pracę i mówił, że to co ja robię, to równa się pracy osoby dorosłej. Z pracy swej byłem dumny, jak również z odcisków na spuchniętych rękach.
W każdą niedzielę wcześnie rano udawałem się w odwiedziny do siostry i brata do Ćmielowa. Lubiłem chodzić do Ćmielowa drogą prowadzącą na skróty przez wieś Trębanów i Krzczonowice. Odległość Ćmielowa od Podola wynosiła 7km, która to droga wiodła w większości ścieszkami przez wzgórza.
Z każdego wzgórzy widać było kominy fabryczne w Ćmielowie, a w drodze powrotnej kościół z okalającym murem w Ptkanowie. Na ostatnim wzgórzu przed Ćmielowem zawsze zatrzymywałem się na ścieżce wśród zbóż i upajałem oczy widokiem Ćmielowa. Przed moimi oczami widok Ćmielowa rozciągał się od Fabryki Porcelany z otaczającą ją zielenią drzew Parku Lisiny i ogrodów owocowych, oraz wieżą kościoła. Dalej główna ulica, wiodąca przez rynek do stacji kolejowej. Poza Ćmielowem na całej jego długości ciągnęła się nizina, oddzielająca miasto od rzeki Kamiennej. Tuż na małym wzniesieniu za rzeką rozciągały się lasy sosnowe na przemian z liściastymi. Cała nizina była po[... skan ucięty, do poprawienia]. W parku Lisiny orkiestra Ochotniczej Straży Pożarnej w każdą niedzielę uczyła się grać i maszerować. Tu odgłosy orkiestry całkowicie pochłaniałem, zapominając gdzie jestem i po co tu przyszedłem. Na wzgórzu równoległym do parku znajdował się cmentarz. Miejsce to było dla mnie zawsze bliskie, mimo że nie był tu wówczas nikt pochowany z mojej rodziny. Pod murem od strony wschodniej znajdował się grób zbiorowy zamordowanych patriotów Polskich przez żandarmów carskich. [prawdopodobnie chodzi o groby powstańców z 1863 roku]
Na grobie tym nie było wolno postawić krzyża, ani złożyć kwiatów, bo za to grożono wysyłką na Syberię. Dziwny to był grób na który nie było ani jednego chwaścika, trawę wyskubywały kruki, a gołą ziemię stale pokrywały płatki róży. Obok groby zieleniły się soczystą trawą, lecz na nie nie spadały płatki róż.
Dlaczego patriotów Polskich pochowani pod murem na miejscu nie poświęconym, do dnia dzisiejszego pozostało dla mnie zagatką. Czy dlatego, że pragnęli wolnej Polski, czy dlatego, że byli socjalistami? Mieszkańcy Ćmielowa dumni byli z tego, że byli Polakami i każdy dzieciak już od najmłodszych lat znał historie poległych Patriotów, a pochowanych pod murem cmentarnym. Znał również historie i okoliczności w jakich ginęli szpicle i prześladowcy polskości. Tu prawo zwyczajowe dominowało przede wszystkim, a szczególnie było przestrzegane wśród robotników Fabryki Porcelany. Właścicielem Fabryki był książę Drusko-Lubeck, a w jego imieniu władzę w Fabryce sprawował dyrektor. Każdy dyrektor, jeśli okazał się rusyfilem nie mógł długo sprawować swej władzy. Z zaskoczenia wkładano mu worek na głowę i na taczkach wywożono za bramę Fabryki. Było to prawo zwyczajowe, które było przestrzegane nawet przez władze carskie. Każdy wywieziony w ten sposób dyrektor nie mógł powrócić do Fabryki, gdyż spowodowałoby to strajk generalny. Nikt nigdy nie mógł się dowiedzieć kto nałożył dyrektorowi worek na głowę i kto go wywiózł na taczkach za bramę. Z biegiem czasu sam właściciel Fabryki zabiegał o zaangażowanie na stanowisko dyrektora patriote socialiste, bo tylko taki mógł kierować Fabryką.
Porcelana z Ćmielowa była znana nie tylko w całym zaborze rosyjskim, ale sklepy z firmą "Ćmielów" były otwierane w Moskwie, Peterzburgu, Kijowie, Odesie i innych większych miastach Rosji. Sklepy te były ośrodkami kultury Polskiej z obsadą personelu Polskiego. Glinki do wyrobu porcelany były również w większości sprowadzane z Rosji.
Przez siostre, brata, bratowe i szwagra byłem zawsze serdecznie witany, dlatego po przejściu pieszą drogi 7 km. w jedną i 7 km w drugą stronę, nigdy nie odczuwałem zmęczenia. Myślałem tylko o tem, aby jak najprędzej ukończyć Szkołę Podstawową w Podolu i dostać się do pracy w Fabryce Ćmielów. O dalszej nauce w Szkole Podstawowej w Ćmielowie nie mogłem nawet marzyć, bo w/g prawa zaborcy do szkoły w danej miejscowości mógł uczęszczać tylko ten, kto posiadał swoją nieruchomość i płacił od niej podatki, a nikt z mojej rodziny w Ćmielowie nie posiadał żadnego majątku. Marzenia moje miały się w krótce spełnić.
(ciąg dalszy nastąpi)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz