niedziela, 29 grudnia 2024

Władysław Soja - Wspomnienia z lat młodości (cz. 4)

 Wybuch Wojny Światowej

W roku 1914 ukończyłem Szkołę Podstawową w Podolu i w tym roku powstała wojna, w której Polacy z zaboru Rosyjskiego musieli walczyć przeciwko Polakom z Zaboru Austryjackiego i z Zaboru Niemieckiego. Został powołany do wojska Rosyjskiego szwagier Kowalski [ur. 1875 - miał 39 lat] i brat Franciszek [ur. 1892 - miał 22 lata].

W czasie starcia Rosjan z Niemcami znajdowałem się w Podolu. Rosjanie wycofując się w kierunku na Opatów, Staszów, Kielce, pozostawili 1 komp. wojska w sile 200 żołnierzy, którzy okopali się na wałach muru cmentarnego i nad skałami w Ptkanowie. [fragment nieczytelny] z Ćmielowa do Opatowa, a sami byli mało widoczni.

Armia Niemiecka była tym zaskoczona i poniosła duże straty. Niemcy chcąc zdobyć Ptkanów musieli użyć artylerii i rzucić dużej ilości piechoty. Walka trwała 4 godziny i było dużo rannych i zabitych. Po zakończonej walce Niemcy skierowali artylerie drogą na Ptkanów, obok zabudowań brata. Na zakręcie drogi stał od strony ogrodu wierzba, a na przeciw jej był trzęsawiska. Armatę ciągnęła czwórka koni, a na przedzie na jednym z dwóch koni siedział żołnierz, który wraz z dwoma końmi wywrócił się w bagnie. Na tę scenę nadjechali oficer niemiecki, który coś krzyknął na żołnierza i podniesioną szablą rozciął mu głowę. Nadbiegli inni żołnierze wyciągnęli zapadłe konie z bagna i ścieli wierzbę, prostując w ten sposób drogę, a dopiero na ostatni wóz z [słowo nieczytelne]...nieją załadowali zabitego żołnierza.

Przez kilka dni kościół był zajęty na szpital, a na cmentarzu w zbiorowej mogile pochowano poległych w walce.

Jak twierdzili ranni żołnierze, to w mundurach rosyjskich byli w oddziale broniącym się sami Polacy i dlatego celnie strzelali do Niemców. Na mnie ten incydent z zabitym żołnierzem przez jego dowódcę pozostał w pamięci na całe życie.

Wojna toczyła się na ziemi Polskiej. Front przesuwał się raz w jedną stronę na wschód, drugi raz na zachód.

W miarę przenoszenia się frontu do nas przychodzili coraz to inni - raz Niemcy, to znów Rosjanie, to wreście Austryjany. 

Po przyjściu armii Rosyjskiej przyjechał do Podola na dwu tygodniowy urlop mąż siostry Kowalski. Urlop otrzymał z powodu wybuchu w jego pułku epidemii biegunki. Jeszcze mi się urlop nie skończył, a Rosjanie uciekli i przyśli Austryjacy.

W obawie aby go nie zabrali do niewoli do końca wojny ukrywał się przed Austryjakami. Było to bardzo uciążliwe, w dzień przebywał w kryjówce [fragment nieczytelny].

W między czasie znów przyszli Rosjanie, ale już do wojska się nie zgłosił. W jedną noc księżycową udałem się z Kowalskim, celem ucięcia łętów wikliny na koszyki, które on wyrabiał w swej kryjówce. Tereny na których rosła dzika wiklina ciągnęły się wzdłuż łąk między jednym i drugim wzgórzem, w odległości od Podola około 2km. Kiedy już nacięliśmy wikliny i szukaliśmy miejsca na odpoczynek zauważyliśmy na przeciwległym wzgórzu posuwającą się w naszym kierunku tyralere wojska. Od wojska do nas odległość wynosiła niespełna 1 km. Uciekać niezauważeni nie mogliśmy. Postanowiliśmy zaszyć się w krzakach wikliny w miejscu najbardziej bagnistym. Najgorsze nie wiedzieliśmy czuje wojsko atakuje i w razie odkrycia jak mamy się tłumaczyć i co tu robimy wśród nocy. 

Po upływie niespełna godziny czasu obok nas usłyszeliśmy klątwę /dunerwetes/ i to nas utwierdziło w przekonaniu, że to są Niemcy. W momencie, gdy Niemcy znaleźli się na szczycie wzgórza usłyszeliśmy karabiny maszynowe i pojedynce strzały. Strzelanina trwała aż do wschodu słońca. My już bez wikliny dotarliśmy do domu siostry, która po usłyszeniu strzałów był pewna, że to Niemcy do nas strzelali i już modliła się za nasze dusze, a tymczasem myśmy powrócili przemoknięci i przemarznięci w najlepszym zdrowiu.

W czasie wojny w armii Rosyjskiej transport żywności i amunicji był dostarczany na front powodami chłopskimi. Na taką właśnie powodę został wyznaczony mój brat Jan, który dowoził na front przez 6 tygodni żywności amunicje; w powrotnej drodze przywoził do szpitali polowych rannych. W czasie swych czynności został ranny w ramię, a jeden koń został zabity. Po zabandażowaniu rany brata zwolniono z powody wraz z pozostały koniem.

W Podolu często przebywały na odpoczynku kilkudniowym oddziały wojska z frontu, które były rozmieszczane w domach. Pamiętam 6 Kozaków, którzy konie umieścili w stajni i stodole, a siodła w wozowni, natomiast sami spali w pokoju, a nas wypędzili do kuchni. Ponieważ wszyscy nie mogliśmy się pomieścić w kuchni wobec tego ja zrobiłem sobie spanie na wasągu w wozowni.

Pewnej nocy tuż przed zapowiedzianym wyjazdem kozaków na front wstałem i odciołem 2 nahaje od siodeł i wrzuciłem do studni z gnojówką. Zrobiłem to dlatego, że takim nahajem żandarm uderzył moją siostrę w czasie kiedy żegnała męża odjeżdżającego do wojska przed 10 laty. Kozacy wyjeżdżający w nocy nie zauważyli braku nahajek, a ja po ich wyjeździe wrzuciłem do studni z gnojówką duży głaz, który wcisnął głęboko nahaje. Po paru godzinach kozacy powrócili po brakujące nahaje. Widocznie mnie podejrzewali, bo najpierw prosili, abym im dał te nahaje to nic mi nie zrobią, a później grozili, że jak nie dostaną to spalą budynki. Odpowiedziałem im, że ja nic nie wiem, a jeżeli im tak bardzo potrzebne, to im dam bat na konie i od pasania krów. Szukali w każdym zakątku i nie znaleźli. Na koniec uwierzyli moim zapewnieniom i zadowolili się ofiarowanemi im batami przeze mnie.

W roku wybuchu wojny Szkoła Podstawowa w Ćmielowie została zamknięta lecz po wkroczeniu Austriaków w roku następnym uruchomiono ją. Zaraz po uruchomieniu Szkoły siostra powiadomiła mię, że mogę zamieszkać u niej i uczęszczać do 7-mio Kl. Szkoły Podstawowej w Ćmielowie. Propozycja siostry bardzo mie ucieszyła, gdyż od dawna o tym marzyłem, a brat jako główny mój opiekun nie stawiał sprzeciwu. Z mojego postanowienia dalszej nauki bardzo ucieszyła się moja matka. Postanowiłem, że postaram się nie być ciężarem dla siostry, a dodatkową pracą, poza nauką zarobić na moje utrzymanie. Słowa dotrzymałem i nie tylko uczyłem się dobrze, ale wykonywałem prace związane z gospodarstwem domowym siostry.

Świadectwo szkolne Władysława

 W czasie wojny Fabryka Porcelany nie była czynna. Teren F-ki zajmował kilkadziesiąt hektarów w tym 5 ha ogrodu owocowego, który składał się z ogrodu tuż przy budynku mieszkalnym i ogrodu poza budynkami fabrycznemi. Do tego ostatniego były dwa wejścia, jedno od strony dziedzińca fabrycznego, a drugie od strony miasta.

Od strony dziedzińca była brama wjazdowa, a od strony miasta odgradzał ogród mur wysoki na 2 metry, a w murze była bramka, kryta daszkiem. Od strony południowej i zachodniej ogród był ogrodzony płotem wysokim na 2,5m, a od północy budynki fabryczne i częściowo płot. Płot był robiony z bali grubych wysokich do 2,5m.

Przez środek ogrodu od bramki, aż do drugiego płotu prowadziła aleja spacerowa szeroka na 1,5m. Po obu stronach alei były wysadzone orzechy włoskie, a poza orzechami różne gatunki drzew owocowych jak: jabłonie, grusze, śliwy, czereśnie i wiśnie.

Zaraz od strony bramki były: warzywa, porzeczki białe, czerwone, agrest i maliny. W samym środku ogrodu były dwa okrągłe stoły, osadzone na nieruchomych grubych nogach, a przy stołach ławki, również umocowane na stałe. Z boku stołów była altana, a obok altany skład owoców z półkami na owoce. W pewnym oddaleniu za altaną była buda dla psa, w której spał pies ogrodowy przez dzień, a w nocy pilnował ogrodu. Był to uroczy tajemniczy zakątek F-ki, który dzierżawił mój szwagier przez cały okres wojny. Przez całe lato do moich obowiązków należało utrzymanie w czystości głównej alei, obsługiwanie klientów przychodzących po owoce do ogrodu i pilnowanie w nocy ogrodu. Pilnowanie w nocy ogrodu należało do najlżejszych zajęć. W altanie było dosyć wygodne spanie na kanapie. Pies ogrodowy zwykle lokował się na jednym ze stołów i na najmniejszy szmer, gdzieś, gdzieś w końcu ogrodu zwykle zrywał się i ze szczekaniem biegł w to miejsce. Miał ten zwyczaj, że jak go spuściło z uwięzi, to najpierw obiegł ogród wzdłuż płotu, a później siadał na stole i nasłuchiwał. Zwykle największego hałasu narobił jak się gdzieś oberwała gałązka z owocami. Pies ten zwał się Bryluś.

Prócz ogrodu w skład gospodarstwa wchodziło: dwie piękne krowy, drób i dwa psy: Karo i Ciapek. Moimi towarzyszami zabawy był wymienione psy, które zawsze z chęcią przebywały w moim towarzystwie, a ja również nigdy nie miałem za dużo ich zabawy. Psy te zawsze były o mnie zazdrosne. Jak byłem w towarzystwie Brylka, to Karo i Ciapek nie mogły do mnie podejść, a jak się zabawiałem z Karem i Ciapkiem, to Brylek z przyzwoitej odległości szczerzył do nich zęby. Niezależnie od miłych zabaw z psami, często miałem też z ich powodu przykrości.

Władysław z psami
Władysław i psy

 

Przez okres wojny F-ka zatrudniała dwóch stróży nocnych i jednego portiera w bramie. Funkcje kasyjera sprawował mój szwagier, do którego obowiązków należał również ogólny nadzór nad majątkiem F-ki. Stróży nocnych psy znały i często im w nocy towarzyszyły. Pewnej nocy jeden ze stróży nie przyszedł do pracy, a w zastępstwie przysłał swojego brata. Psy zwęszyły obcego człowieka na terenie fabryki i napadły na niego. Poszarpały na nim ubranie i byłoby znacznie gorzej się skończyło, gdyby go nie obronił drugi stróż. Drugi raz mieliśmy pięknego trzechtygodniowego cielaka, który z nadmiaru wypicia mleka, zachorował i leżał w gorączce. W związku z tym na naradzie rodzinnej postanowiono oddać go na rzeź. Siostra płakała i prosiła, aby jej oszczędzić tego widoku, jak rzeźnik będzie zabierał cielaka. Upoważniono mnie do sprzedaży i wydania cielaka. Zaprowadziłem żyda-rzeźnika do stajni, w której leżał chory cielak. Żyd zapłacił żądaną cenę i prosił o wypożyczenie taczek do przewiezienia cielaka, bo ten nie mógł ustać na nogach, a był za ciężki, aby go mógł nieść. Pokazałem żydowi skąd ma wziąć taczki i sam się oddaliłem, gdyż również nie mogłem znieść widoku cielaka wiezionego na rzeź. Idąc w kierunku domu usłyszałem żyda "giwałt", a kiedy się obejrzałem ujrzałem żyda osaczonego przez Ciapka i Karo. Złapałem kawałek kija i pobiegłem na odsiecz żydowi. Nawoływania psów nie pomogły. Kiedy wpadłem z kijem między psa a żyda, to w tym czasie drugi pies rozdarł żydowi płaszcz od kołnierza do dołu, a kiedy zacząłem walić drugiego psa, to tym razem pierwszy już rwał na nim resztki ubrania. Ta walka skończyłaby się bardzo źle, gdyby nie wystrzelił z dubeltówki szwagier. Karo, gdy usłyszał strzał natychmiast  pobiegł do nogi szwagra, a Ciapek zaprzestał rwać odzież na żydzie.

[na tym kończą się zapiski]


poniedziałek, 19 sierpnia 2024

Władysław Soja - Wspomnienia z lat młodości (cz. 3)

 Praca w naszym gospodarstwie

W miarę jak przybywało mi lat, oprócz nauki w szkole przybywało mi zajęć domowych i tak pasanie gęsi, później krów, a jeszcze później wyręczałem brata przy bronowaniu.

Przy paszeniu gęsi i krów zawsze ten czas wykorzystywałem na naukę polskiego i historii polskiej, a podręczniki wypożyczała mi nauczycielka. W tym czasie moja siostra Katarzyna ukończyła 16 lat [Katarzyna urodziła się ok. roku 1888, 16 lat miała więc około roku 1904, gdy Władysław miał lat 3. Historia dzieje się raczej po śmierci ojca Władysława i Katarzyny, a wiec po marcu 1904], matka powiedziała jej "umiesz czytać, pisać i gotować, czas ci pójść za mąż". Siostra była lubiana przez otoczenie i miała wielu starających się o jej rękę z pośród młodzieży miejskiej i wiejskiej. W owym zasie istniał zwyczaj na wsi, że wybór małżonka należał do rodziców i tak zwanych swatów.

Pewnego dnia przyjechał do nas młodzieniec z rodzicami nazwiskiem Urban ze wsi Buszkowice, z którym siostra zapoznała się w czasie bytności na nabożeństwie [Buszkowice należały do parafii Ptkanów]. Młodzieniec ten był jedynakiem, miał ukończoną szkołę podstawową, a jego rodzice posiadali 60 ha gospodarstwo rolne. Był przystojny i siostrze się podobał. 

Kiedy rodzice młodego i moja matka zaczęli rozmawiać ze sobą - siostra z młodym wyszła do ogrodu. Matka wysłała mnie po swojego wuja zamieszkałego w sąsiedztwie, bowiem wyraźnie było widać, że matka czuła się skrępowana i unikała rozmowy ze starym Urbanem. Po przyjściu wuja Borka [prawdopodobnie chodzi o Augustyna Borka (1850-1918), męża Marianny Soi, siostry ojca Władysława] i przywitaniu się z Urbanem rozpoczęła się rozmowa na dobre.

Urban mówił: dlaczego pani nie ma chęci wydania swojej córki za mojego syna, choć widać, że oboje mają się ku sobie? Ja cały majątek przekazuję synowi i od pani żadnego posagu nie potrzebuję, a chcę tylko pani zgodę. Matka nadal milczała i nie wyrażała ani zgody, ani sprzeciwu. Wtedy Urban oświadczył - widzę, że pani mnie się boi i daję najświętsze słowo, że nie będę się mścił, jeśli Pani odmówi ręki córki dla syna, lecz proszę podać całą prawdziwą przyczynę. Wobec danego słowa matka odpowiedziała w kilu zdaniach. Nic dla mojej córki nie pragnę tylko tego, aby była szczęśliwa. Nie mam nic do Pana, ani do syna. W całej parafji wszyscy mówią, że Buszkowice to wieś złodziejska a przewodzi wszystkim Pan. Nasza wiara zabrania kradzieży, a ja wychowuję dzieci do uszanowania tego co jest cudzą własnością. Dał mi Pan słowo, że się mścił nie będzie, a przysięgam, że o naszej rozmowie nikt się nie dowie ani ode mnie, ani od moich dzieci. Urban z szacunkiem ucałował rękę mojej matki i podziękował za szczerą wypowiedź. Na odjezdnym oświadczył, że będzie się modlił, aby matka uwierzyła, że on już zerwał z kradzieżą i dokąd siostra nie wyjdzie za mąż do tej pory syn pozostanie w stanie kawalerskim.

Po odjeździe Urbanów i wyjściu wuja matka zebrała nas wszystkich i kazała nam przysięgnąć na pamięć ojca, że nikomu nie powiemy po co Urban przyjeżdżał z synem.

W dwa miesiące potem siostrę zapoznał brat Franciszek z pracownikiem F-ki Porcelany Ćmielów Józefem Kwaśniakiem, za którego wyszła za mąż. [Franciszek Soja, ur. 1892, zm. 1920. Józef Kwaśniak, ur. ok 1882 w Woli Grójeckiej, zm. 1922. Ślub Katarzyny i Józefa: 10 października 1906 r.] Brat Franciszek również się ożenił z Marią Walerowicz [ur. 1892 w Ćmielowie. Ślub z Franciszkiem w 1913 roku. Walerowicz miała na nazwisko babka macierzysta Władysława i Franciszka]. i oboje zamieszkali w Ćmielowie.

W niespełna rok od czasu bytności Urbana w naszym domu,w dniu odpustu na Św. Idziego [prawdopodobnie 1 września] w kościele w Ptkanowie zebrało się przed kościołem dużo ludzi, było gwarno i ochoczo, a na odpuście był również Urban ze swoją wsią i mój wuj Borek. Wuj Borek był w jednej grupie, a Urban w drugiej. W czasie rozmowy z przyjaciółmi wuj Borek mówił patrzcie tam jest Urban ze swoimi bogaty niedostępny, a jednak moja szwagierka wdowa wolała wydać córkę za biednego, niż za jego syna bogatego, a wiecie dlaczego, bo uczciwość jest więcej warta niż wszystkie majątki na świecie.

Zasłyszał tę rozmowę jeden z przyjaciół Urbana i doniósł mu o tem. Urban wziął ze sobą dwóch przyjaciół i podszedł do wuja, i oświadczył mu. W obecności świadków oświadczam Ci, że dlatego, że wyjawiłeś publicznie tajemnice rodziny uczciwej - radzę Ci pilnuj się, bo nie będzież miał ani wozu, ani koni, ani świń, ani krów. 

Od tej pory wuj z dwoma synami [prawdopodobnie chodzi o Jana Borka (ok. 1876-1944) i Stanisława Borka (1890-1977)] przez całe noce pilnowali swojego gospodarstwa przez pięć miesięcy. Pod koniec stycznia w czasie mrożnej zimy wuj z całą rodziną zasnął po nieprzespanych nocach. Rano budzi się, a w oborze nie ma: 2 koni, 3 krów, 2 cieląt, 2 świń, 1 wozu i 1 pary sań. Złodzieje dla zatarcia śladów na śniegu uwiązali choinkę u sani, która miała zacierać ślad, a rzeczywistości przez całą drogę wiadomo było, że choinka nie zaciera śladu, a wskazuje dokąd skradziony inwentarz zawieziono. Ślad prowadził do stodoły Urbana w Buszkowicach. O fakcie kradzieży wuj Borek zawiadomił żandarmerię i o tem, że ślad prowadził do stodoły Urbana w Buszkowicach. Żandarmeria prowadziła śledztwo przez trzy miesiące, a następnie zawiadomiono wuja, że wobec nie znalezienia skradzionego inwentarza Urban jest niewinny kradzieży, a jeżeli wuj Borek nadal będzie posądzał o kradzież Urbana, to mu wytoczą sprawę jako buntowszczykowi i ześlą do na Sybir. Wobec tak postawionej sprawy przez żandarmów wuj Borek musiał przeprosić Urbana. Zaraz po kradzieży w całej parafji mówiono, że żandarmeria jeszcze przed kradzieżą wiedziała, kiedy nastąpi kradzież i co zostanie skradzione. Od tej pory cała okolica żyła pod strachem, że gospodarstwa łatwo mogą być okradzione przy pomocy żandarmerii. 

Matka postanowiła całe gospodarstwo zapisać najstarszemu bratu Janowi [Jan Soja ur. ok 1883], a brat zobowiązał się spłacić należną część pozostałemu rodzeństwu, to jest siostrze Marii Kowalskiej [żona Wawrzyńca], Katarzynie Kwaśniak [żona Józefa], bratu Franciszkowi i mnie Władysławowi. Matkę zobowiązał się utrzymać do końca jej żucia. Na naradzie rodzinnej oszacowano gospodarstwo, a przypadającą część na każdego postanowiono obniżyć do 1/4 części, a to z uwagi na to, że ja byłem małoletni i brat był zobowiązany utrzymywać mnie do dojścia do pełnoletności. Należną część każdy otrzymał od brata po jego ożenieniu się [w roku 1909 z Agnieszką Soboń] w sumę 500 rubli a moja część obciążała hipotekę gospodarstwa do czasu mojej pełnoletności. 

Brat ożenił się z panną Agnieszką Soboń we wsi Kornacice. Ślub brata odbył się w parafii Ptkanów. Wesele trwało trzy dni. Goście weselni bawili się w dwóch domach w Podolu i w Kornacicach. Spotkanie gości dwóch domów nastąpiło w kościele w Ptkanowie. Po ślubie część gości z moją matką i muzyką powróciła do naszego domu, a druga część z orkiestrą odjechała do Kornacic. W drugim dniu wesela brat z żoną i drużbami, na czele z orkiestrą przyjechali do Podola i bawili się do końca trzeciego dnia. Powitanie przybyłych odbyło się w uroczystym nastroju. Wozy zatrzymały się u podnóża góry. Goście przy dźwiękach orkiestry ustawili się parami i na czele pary młodych udali się pieszą pod nasz dom. Tu wyszła matka z gośćmi weselnymi z tacą na której znajdował się chleb i sól i powitała młodą parę, oraz przybyłych gości. Powitałem brata również i ja wręczając mu dwadzieścia rubli, które jako podarunek dla mnie dał mi mój chrzestny ojciec [Władysława do chrztu trzymali Wojciech Zdyb i Marianna Małowielka, świadkowali także Piotr Wypych i Franciszek Moroń] w czasie przyjazdu na ślub brata. Ten mój odruch miłości braterskiej jedni chwalili, a drudzy mówili - pytanie, czy brat jemu da jak będzie w potrzebie. Mimo tego, że stare nasze mieszkanie, składające się z kuchni i pokoju było dość obszerne - pękało w szwach, wszyscy goście ledwo się pomieścili przy stołach specjalnie na ten czas zrobionych. Sstoły był z desek heblowanych ułożonych na stojakach, a w miejsce krzeseł były ławy. Młodzież wraz z orkiestrą ulokowała się na ławach przy placu przeznaczonym do tańca.

Ogółem w trzecim dniu wesela było ponad sto osób.

Przygotowania do wesela trwały około dwóch tygodni. W jednym tygodniu został zabity duży wieprz i jałówka, a następnie wyrobiono kiełbasy i szynki. Szynki i kiełbasy wędziły się w dwu beczkach. Wędzenie powierzono mnie. Beczki bez dna z wędliną nastawione były na rżniętych do kantu kamieniach w ogrodzie. Moim zadaniem było palić pod beczkami ogniska tak, aby się nie wydobywał płomień. W chwili kiedy ukazywał się ogień, zasypywałem go igliwem z jałowca, a do wędzenia było drzewo dębowe. W ten sposób uwędzone wędliny miały przyjemny zapach, a kiełbasy można było jeść już po uwędzeniu.

Jeszcze muszę wspomnieć o pierwszym dniu ślubu, to jest o początku wesela. W dzień ślubu już od wczesnych godzin przyśli do nas drużbowie i przyjechała orkiestra, a po spożyciu śniadania z moją matką i chrzestnym ojcem brata [niestety nie mamy metryki chrztu Jana, więc nie wiemy, kto tym chrzestnym był], oraz panem młodym pojechali do Kornacic na czterech furmankach. W naszym domu zebrali się goście weselni i w orszaku, nie wiem dlaczego ale większość płakała i ja również z nimi.

Po przyjęciu przez siebie gospodarstwa, brat postanowił rozbudować budynki. Dom mieszkalny z ogrodu przeniósł do ulicy, a w miejscu starego domu postawił okazałą stodołę z narożnymi filarami. Między stodołą a domem mieszkalnym pobudował spichlerz i stajnie murowane z kamienia ciosanego, a po stronie przeciwnej wybudował wozownie.

Przebudowę budynków prowadził przedsiębiorca z materiałów dostarczonych przez brata, to jest: kamień, piasek, wapno, deski i drzewo budowlane. Przy budowie wszelką pomoc zobowiązał się dostarczyć brat. Do moich obowiązków było donoszenie kamieni, urabianie i donoszenie wapna dla murarzy. Przedsiębiorca chwalił moją pracę i mówił, że to co ja robię, to równa się pracy osoby dorosłej. Z pracy swej byłem dumny, jak również z odcisków na spuchniętych rękach.

W każdą niedzielę wcześnie rano udawałem się w odwiedziny do siostry i brata do Ćmielowa. Lubiłem chodzić do Ćmielowa drogą prowadzącą na skróty przez wieś Trębanów i Krzczonowice. Odległość Ćmielowa od Podola wynosiła 7km, która to droga wiodła w większości ścieszkami przez wzgórza.

Z każdego wzgórzy widać było kominy fabryczne w Ćmielowie, a w drodze powrotnej kościół z okalającym murem w Ptkanowie. Na ostatnim wzgórzu przed Ćmielowem zawsze zatrzymywałem się na ścieżce wśród zbóż i upajałem oczy widokiem Ćmielowa. Przed moimi oczami widok Ćmielowa rozciągał się od Fabryki Porcelany z otaczającą ją zielenią drzew Parku Lisiny i ogrodów owocowych, oraz wieżą kościoła. Dalej główna ulica, wiodąca przez rynek do stacji kolejowej. Poza Ćmielowem na całej jego długości ciągnęła się nizina, oddzielająca miasto od rzeki Kamiennej. Tuż na małym wzniesieniu za rzeką rozciągały się lasy sosnowe na przemian z liściastymi. Cała nizina była po[... skan ucięty, do poprawienia]. W parku Lisiny orkiestra Ochotniczej Straży Pożarnej w każdą niedzielę uczyła się grać i maszerować. Tu odgłosy orkiestry całkowicie pochłaniałem, zapominając gdzie jestem i po co tu przyszedłem. Na wzgórzu równoległym do parku znajdował się cmentarz. Miejsce to było dla mnie zawsze bliskie, mimo że nie był tu wówczas nikt pochowany z mojej rodziny. Pod murem od strony wschodniej znajdował się grób zbiorowy zamordowanych patriotów Polskich przez żandarmów carskich. [prawdopodobnie chodzi o groby powstańców z 1863 roku]

Na grobie tym nie było wolno postawić krzyża, ani złożyć kwiatów, bo za to grożono wysyłką na Syberię. Dziwny to był grób na który nie było ani jednego chwaścika, trawę wyskubywały kruki, a gołą ziemię stale pokrywały płatki róży. Obok groby zieleniły się soczystą trawą, lecz na nie nie spadały płatki róż.

Dlaczego patriotów Polskich pochowani pod murem na miejscu nie poświęconym, do dnia dzisiejszego pozostało dla mnie zagatką. Czy dlatego, że pragnęli wolnej Polski, czy dlatego, że byli socjalistami? Mieszkańcy Ćmielowa dumni byli z tego, że byli Polakami i każdy dzieciak już od najmłodszych lat znał historie poległych Patriotów, a pochowanych pod murem cmentarnym. Znał również historie i okoliczności w jakich ginęli szpicle i prześladowcy polskości. Tu prawo zwyczajowe dominowało przede wszystkim, a szczególnie było przestrzegane wśród robotników Fabryki Porcelany. Właścicielem Fabryki był książę Drusko-Lubeck, a w jego imieniu władzę w Fabryce sprawował dyrektor. Każdy dyrektor, jeśli okazał się rusyfilem nie mógł długo sprawować swej władzy. Z zaskoczenia wkładano mu worek na głowę i na taczkach wywożono za bramę Fabryki. Było to prawo zwyczajowe, które było przestrzegane nawet przez władze carskie. Każdy wywieziony w ten sposób dyrektor nie mógł powrócić do Fabryki, gdyż spowodowałoby to strajk generalny. Nikt nigdy nie mógł się dowiedzieć kto nałożył dyrektorowi worek na głowę i kto go wywiózł na taczkach za bramę. Z biegiem czasu sam właściciel Fabryki zabiegał o zaangażowanie na stanowisko dyrektora patriote socialiste, bo tylko taki mógł kierować Fabryką.

Porcelana z Ćmielowa była znana nie tylko w całym zaborze rosyjskim, ale sklepy z firmą "Ćmielów" były otwierane w Moskwie, Peterzburgu, Kijowie, Odesie i innych większych miastach Rosji. Sklepy te były ośrodkami kultury Polskiej z obsadą personelu Polskiego. Glinki do wyrobu porcelany były również w większości sprowadzane z Rosji.

Przez siostre, brata, bratowe i szwagra byłem zawsze serdecznie witany, dlatego po przejściu pieszą drogi 7 km. w jedną i 7 km w drugą stronę, nigdy nie odczuwałem zmęczenia. Myślałem tylko o tem, aby jak najprędzej ukończyć Szkołę Podstawową w Podolu i dostać się do pracy w Fabryce Ćmielów. O dalszej nauce w Szkole Podstawowej w Ćmielowie nie mogłem nawet marzyć, bo w/g prawa zaborcy do szkoły w danej miejscowości mógł uczęszczać tylko ten, kto posiadał swoją nieruchomość i płacił od niej podatki, a nikt z mojej rodziny w Ćmielowie nie posiadał żadnego majątku. Marzenia moje miały się w krótce spełnić.

(ciąg dalszy nastąpi)

niedziela, 18 sierpnia 2024

Władysław Soja - Wspomnienia z lat młodości (cz. 2)

 Nauka czytania po Polsku.

Po ukończeniu 7 lat, matka po naradzie z miejscowym księdzem postanowiła posyłać mię na naukę języka polskiego do miejscowego organisty. Oprócz mnie przychodziło tam uczyć się czterech chłopców z Podola. Organista ten miał gospodarstwo rolne, składające się z budynku mieszkalnego, stajni, stodoły i komórki na drzewo, oraz posiadał krowy i świnie.

 [w 1916 roku organistą był Walenty Gacoń. Poniżej jego podpis z metryk. Możliwe, że to on uczył Władysława czytać po polsku]


W pierwszym tygodniu nauki mieliśmy obowiązek zapoznać się z gospodarstwem i karmieniem inwentarza. W razie nalotu żandarmerii carskiej mieliśmy obowiązek każdy z nas zająć się karmieniem krów, świń i drobiu. Zeszyty wszystkie chowała żona organisty. Chodziliśmy też do gospodarstwa księdza. Żeby nabrać sprawności na wypadek rewizji czynności gospodarcze robiliśmy codziennie, a dwa razy tygodniowo na sieczkarni rżnęliśmy dla krów sieczkę, wyrzucali nawóz i zamiatali obejście.

W pierwszym roku nauki żandarmeria się nie zjawiała, a jedynie dwa razy żandarmi odwiedzili księdza, a my w tym czasie rozbiegliśmy się do zajęć gospodarczych. Przez zimę nauczyliśmy się czytać każdy z nas otrzymał książeczkę z modlitewnikiem, które to modlitwy trzeba było znać na pamięć.

W drugim roku zakres naszych prac powiększył się. Ci co dobrze czytali uczyli w kościele katechizmu dzieci z całej parafji, a ksiądz tylko przysłuchiwał się, czy uczący warażnie [wyraźnie] czytają i czy wszystkie dzieci wyraźnie powtarzają za czytającym. Uczący się u organisty mieli też obowiązek chodzić z organistą przed Bożym Narodzeniem i nosić za nim po wsiach opłatki. Jako zapłatę za opłatki pobierał organista pieniądze lub jajka, a także mak i miód. Przedmioty te nosili chłopcy w koszach po opłatkach. W poście przed Wielkanocą organista chodził po t.zw. spisie. Zapisywał wszystkie osoby dorosłe do spowiedzi i wydawał dla każdego kartki do spowiedzi. [wielkanocne spisy parafian są obecnie wspaniałym źródłem dla genealogów, jeśli zachowały się dla danej parafii] Za każdą kartkę pobierał po dwa jajka, a od biednych po jednym. Jajka te nieśli w koszach chłopcy, uczący się u organisty. Z domu od organisty nadmiar jaj zabierali żydzi z Opatowa. We wszystkich tych pracach brałem czynny udział i dlatego organista nie pobierał od matki żadnego wynagrodzenia za nauczanie mię języka polskiego.

W drugim roku nauki wpadli na rewizje do organisty żandarmi, ale nic nie znaleźli, a my wszyscy byliśmy zajęci w tym czasie u księdza przy rżnięciu sieczki, siekaniu buraków i porządkowaniu w oborze.


Założenie Szkoły Podstawowej w Podolu.

Po przegranej wojnie Rosji z Japonią, bardziej światli gospodarze z Podola uzyskali od Władzy Carskiej zezwolenie na otwarcie 4-ro klasowej Szkoły Podstawowej w Podolu.

Z braku budynku szkolnego szkołę uruchomiono w starym budynku po moim dziadku. W Szkole tej czułem się bardzo dobrze. Kierowniczką Szkoły była nauczycielka rodem z Ostrowca. Przy pierwszym spotkaniu z nauczycielką bardzo ją polubiłem, za to że ucieszyła się, że umie czytać po polsku. Przyrzekła że nadal będzie mię uczyć po Polsku, tylko żeby się nie dowiedzieli żandarmi, bo by ją wywieźli na Sybir.

Językiem wykładowym w Szkole był język Rosyjski, ale nauczycielka mówiła do nas po Polsku. Po rosyjsku mówiła do nas tylko przy nauce tego języka. Nauka języka Rosyjskiego była dla nas największą męką, bo nikt z nas nic nie rozumiał, a wszystkiego musieliśmy się uczyć na pamięć. Liczenie w języku rosyjskim przychodziło nam względnie łatwo, a najtrudniej było wyliczać z imienia i nazwiska rodzinę carską. Do dnia dzisiejszego brzęczą mi w uszach cyfry: odin, dwa, tri i t.d. oraz jewo inpieratorskie wieliczestwo. Może nauka rosyjskiego byłaby mniej męcząca, gdyby wykładowczyni lubiła ten język, a my kochaliśmy swoją nauczycielkę i wyczuwaliśmy, że ona nienawidzi naszych prześladowców na czele z ich językiem.

W drugim roku nauki przyjechał na wizytacje do szkoły inspektor szlny w asyście dwóch cywilnych i żandarma, który jechał końmi. W tym dniu w szkole nikt z nas nie słyszał ani jednego wyrazu po Polsku. Nauczycielka powiadomiona o tym, że ma być inspekcja wywiesiła na tablicy ogłoszeń w języku rosyjskim: "Nierozgoworywać po polsku", a sama w tym dniu mówiła tylko po rosyjsku. Inspektor w asyście swojego sekretarza podchodził do każdej ławki oglądał zeszyty i książki, oraz zadawał pytania w języku rosyjskim, a sekretarz pisał do notesu. Pytania i odpowiedzi nasze dotyczyły w dużej mierze członków rodziny carskiej. Byliśmy bardzo wystraszeni i żal nam było naszej nauczycielki, na którą inspektor krzyczał w miarę naszych nieudolnych odpowiedzi. Odpowiedzi nasze nie zawsze były trafne, a to wynikało z nierozumienia pytania. Odpowiadaliśmy dobrze, kiedy inspektor zezwolił pytać naszej nauczycielce. 

Po odbytej inspekcji nasza nauczycielka zawsze znalazła czas w każdym dniu na naukę języka polskiego. Historii polskiej na lekcjach bała się uczyć, natomiast chętnie robiła wykłady w jej mieszkaniu, [dla uczniów] którzy do niej zachodzili. Pierwszy zacząłem ja chodzić na lekcje polskiego i historii polskiej. Za tę dodatkową naukę matka często posyłała przez mnie: jajka, masło, śmietanę i. tp. Ja natomiast wyręczałem nauczycielkę w rąbaniu drzewa i chodziłem raz w tygodniu do ogrodnika do wsi Małoszyce po warzywa. Małoszyce były oddalone od Podola o 4km. drogi [ciekawostka: w Małoszycach w 1904 roku urodził się pisarz Witold Gombrowicz - akt 42]. Na każdą taką wędrówkę nauczycielka wypożyczała mi podręcznik do historii i polskiego. Idąc polami zawsze sobie czytałem, a po powrocie byłem z tego pytany co przeczytałem. Bardzo lubiłem słuchać jak nauczycielka mówiła matce, że ja jestem najlepszym uczniem w szkole. Zresztą też matka chwaliła mię do znajomych, że jestem dobrym chłopcem i pomagam w pracy w gospodarstwie.