czwartek, 8 marca 2018

Maria Soja, Ryszard Dziemidowicz - anegdoty z II WŚ

(poniższe było spisane w grudniu 2007 roku)
Dziadek (Ryszard Dziemidowicz) mówił o tym, jak złapał (właściwie to podwędził z sowchozu) barana i potem go oprawił. I wszyscy musieli jeść baraninę, bo było jej dużo, a tu ciepło i brak lodówek, w dodatku brakowało chleba czy czegokolwiek... I mieli jakieś skórki pomarańczowe w cukrze, bo wymienili się z sąsiadami czy kimś za mięso. Mówił też, jak podpatrzonym gdzieś sposobem ściągał skórę z tego barana - trzeba było naciąć mu nogę, a potem dmuchać w nią, aż nastąpiło -hm- rozwarstwienie. A taki baranek to przedtem chodził sobie po łące i w ogóle i czysty to nie był. Później trzeba było bić zwierza kijem, no a potem ściągnąć skórę.
Inna rzecz: jak tylko zaczęła się wojna, moja prababcia (Apolonia Dziemidowicz, z domu Stawecka) ususzyła wółr chleba - pamiętała z poprzedniej, że to jest pierwsze co znika. I ten wór sobie tam gdzieś stał na uboczu. A jak przyszła rewizja (bo cośtam, związane z lokalizacją domu) to pradziadek się stresował, gdyż miał w blacie stołu zabite deskami papierosy. Pan Niemiec rewizor zainteresował się jednak workiem: potrząsnął, a tam szuszczenie. Was ist das? - zapytał. Brot! - odpowiedziano mu, a on się odsunął z obrzydzeniem.

Babcia (Maria Dziemidowicz, z domu Soja) mówiła jak to z pewną starszą kobietą, której też nie oddelegowano do pracy, siedziały i cały dzień mełły ziarno na mąkę, bo brakowało chleba (chociaż dostawali jakiś wojskowy od Ślązaka żołnierza). Za żarna, stwierdziła babcia, można było iść do obozu lub od razu zginąć, ale tam, wtedy, już Niemcy się tym tak nie interesowali. A robota była ciężka i babcię zastanawiało, jak to ludzie kiedyś tak cały czas sobie produkowali jedzenie. Mówiła też, że pod koniec wojny już się nauczyła, że jak słyszysz gwizd, to kula się minęła, a jak charkot, to trzeba natychmiast paść na ziemię. Ale wcześniej, jak miała lat z 10, to wstydziła się rzucać na podłogę w piwnicy, bo byli koledzy z podwórka i w ogóle - a dorośli krzyczeli na nią.

***
(jeszcze parę rzeczy, które mi się przypomniały) 
W trakcie wojny dziadek nie uczył się, tylko pracował, miedzy innymi na na kolei w Łapach. Któregoś razu spotkał dyrektora szkoły, a on kazał mu wracać do nauki.

Babcia pomagała w sklepie u rodziców. Któregoś razu stała za ladą, a pod nią miała schowaną książkę (czytała dla zabicia czasu, a może w ramach nauki, nie pamiętam). Przyszedł Niemiec coś kupić, babcia, wedle własnych słów, jakoś tak buntowniczo mu odpowiadała (czy to nie było jakiegoś produktu, czy coś innego). Mówiła, że wiedziała, że za polską książkę mogła nawet zginąć, ale była młoda i niemądra.

Sklep (babcia po prawej):



Babcia uczyła się na tajnych kompletach. Jej nauczyciel, pan Gromadzki, później zginął niestety.

Więcej o Gromadzkim:
Gromadzki Tomasz, ps. "Struna", 1902-1944. Był kierownikiem szkoły w Stopnicy. Został zabity przez Gestapo w czasie łapanki wiosną 1944 roku. Kilka lat wcześniej, w '39 jego córka zginęła w bombardowaniu. (informacja za wspomnieniami Bogumiła Hetnarskiego).

Ogólnie rodzice zachęcali babcię do nauki. Prababcia mówiła babci, że sprzątać, gotować nauczy się szybko jak wyjdzie za mąż, a póki co ważniejsza jest szkoła. (No i też babcia rzeczywiście gotować uczyła się w zasadzie po ślubie).

Jak przyszli Rosjanie, to byli tacy obdarci i zabiedzeni, że babci było ich trochę żal.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz